J a k w y g l ą d a m ó j d z i e ń ?
Jest...
normalny. Wstaję o szóstej. Wykonuję poranną toaletę. Przygotowuję się do szkoły – sprawdzam czy mam odrobione lekcje, pakuję książki, piórnik. Potem jem szybkie śniadanie, tosty z pomidorem, sałatą, jajkiem i sokiem pomarańczowym. Następnie ubieram się w przygotowane wcześniej ubrania, zakładam buty, podłączam słuchawki i wyruszam do szkoły, wsłuchując się w uzależniający głos Chestera. Spędzam te pięć-osiem godzin na nauce, wracam do domu, odrabiam lekcje i zabieram się do pisania. Już rano wiedziałam, że tego dnia napiszę wiersz/kolejny rozdział mojego tworu, że dzisiaj opiszę całą historię kolejnego bóstwa z panteonu, który tworzę. Godzinę-dwie później rozprostowuję kości i zabieram się za dzienną dawkę ćwiczeń. Biegam albo kręcę hula-hop. Później pozwalam sobie na rozrywkę, jem obiado-kolację. Rozmyślam o sensie istnienia, problemach dzisiejszego świata, o tym, jak je rozwiązać. A gdzie nauka? Przecież odrobienie lekcji to nie wszystko! Siadam przy biurku i zaczynam kucie. Jakoś trzeba zdobywać te idealne stopnie, prawda? Gdy już padam ze zmęczenia, idę pod prysznic, przebieram się i zasypiam w ułamku sekundy. Idealne życie.
T y l e ż e n i e.
Z tego, co napisałam wcześniej, tylko jedna rzecz jest prawdą. W drodze do szkoły mam w zwyczaju słuchać Linkin Park. Może nie przez całą drogę, ale zazwyczaj na mojej playliście pojawia się przynajmniej jedna ich piosenka. Nawet jeżeli nie słucham ich już całymi dniami, to nie pamiętam już dnia, w którym zdarzyłoby się coś, co sprawiłoby, że nie wysłuchałabym chociaż jednej ich piosenki. Moje małe uzależnienie. W każdym razie, miałam opisać Wam mój dzień. Zacznijmy jeszcze raz, od początku.
Budzę się około godziny czwartej. Otwieram oczy i – zależnie od tego, jak się czuję – albo wpatruję się tępo w sufit, albo wstaję i zaczynam dzień od włączenia laptopa. Smutne, ale prawdziwe. Sprawdzam, czy poprzedniego dnia/w nocy dostałam jakieś wiadomości i, jeżeli nie, kładę się z powrotem do łóżka. Po około piętnastu-dwudziestu minutach bez jakiejkolwiek myśli, w końcu naprawdę się budzę. Idę do kuchni, starając nie obudzić się współlokatorek, otwieram lodówkę i przez chwilę patrzę na moją półkę. Przez chwilę biję się z myślami. ,,Zjeść to, czy nie?", "Mam na to ochotę, ale 100 g ma 127 kcal, podczas gdy to na 400 g ma tylko 164 kcal.", "A może dzisiaj sobie całkowicie odpuszczę?", ,,Dobra, na śniadanie zjem barszczyk – 34 kcal, bo obiad czeka mnie na mieście" – przykłady autentyczne. Wracam do pokoju, zapalam światło, popijam/jem to, na co się zdecydowałam i sprawdzam plan lekcji. Przeglądam wszystkie zeszyty/ćwiczenia czy na pewno nie było nic zadane, jeżeli jednak coś było, to to odrabiam. Zwykle byle jak, żeby tylko żaden z profesorów nie mógł się przyczepić, że nie mam pracy domowej. Chociaż ostatnim czasem widzę poprawę. Zaczęłam chociaż częściowo odrabiać lekcje dzień wcześniej – brawo dla mnie! Czasami zdarza się, że po prostu siadam przed laptopem i zaczynam pisać. Od tak. W jednym momencie przeglądam jakiegoś bloga, a chwilę później kończę pisać wiersz. Ubieram się, ogarniam włosy, plecak na plecy, telefon w kieszeń, słuchawki na uszach i wychodzę zawsze czterdzieści minut przed rozpoczęciem pierwszej lekcji.
Do szkoły, niezależnie od pogody, tego czy ubrałam się wystarczająco ciepło, czy zamarzam, czy leje deszcz a ja zapomniałam parasolki, idę na piechotę. Dbam o to, żeby tych kroków było jak najwięcej. Na lekcjach staram się notować i słuchać nauczycieli, chociaż zdarza się, że moje myśli błądzą po świecie, który istnieje tylko w moim umyśle. Uściślijmy coś – przez większość czasu nie żyję w realnym świecie. Jasne, zdaję sobie sprawę z tego, że to jest ten prawdziwy świat, właściwy, ale mentalnie przebywam w nim tylko wtedy, gdy jestem w szkole/ktoś ze mną rozmawia/odrabiam lekcje/muszę się koniecznie czegoś nauczyć (ostateczność). No dobra... zdarza mi się czasami, że zwracam uwagę na realne wydarzenia, które rozgrywają się tu i teraz. Ale przez większość czasu jestem zamknięta we własnym umyśle, odizolowana od świata zewnętrznego. Przez większość czasu nie istnieję. Czasami wymyślam własne zakończenia do znanych powieści bądź tworzę własne (aktualnie najłatwiej znaleźć mnie w Czwartej Erze, w Gondorze, jeżeli mnie tam nie ma, to albo przechadzam się po Hogwarcie, albo jestem w trakcie tworzenia Exend i doglądam czy mój panteon nie rozwala mi świata). Im starsza się robię, tym częściej staram się opuszczać mury mojej twierdzy i faktycznie żyć w naszym świecie. Jest to cholernie ciężkie, bo w kreowanych przeze mnie historiach, po prostu nie istnieję. Nie ma mnie. Są tylko bohaterowie i ich losy. Tak jest łatwiej. Prościej. Ja nie chcę istnieć.
Zdaję sobie sprawę z tego, że moja niechęć jest spowodowana strachem. Boję się zostać znowu zraniona. Boję się otaczającego mnie świata i ludzi. Zwłaszcza moich rówieśników, którzy odkąd pamiętam, byli raczej okrutni. Podstawówka i gimnazjum to było piekło. Piekło, które sprawiło, że dzisiaj prawdopodobnie już nic nie zjem, bo po tym, jak wyszłam załamana po sprawdzianie z historii, pozwoliłam sobie na gałkę lodów. Lęk przed ludźmi sprawia, że mimo tego, iż trafiłam do naprawdę wspaniałej klasy, gdzie nikt mnie wcześniej nie znał, gdzie mam szansę na tworzenie nowej historii, każde zabranie głosu kosztuje mnie masę nerwów. Sprawiam wrażenie osoby otwartej i śmiałej, nie jest to jednak prawda. Po prostu we wczesnym dzieciństwie nauczyłam się, że nie wolno mi okazywać słabości. Więc... albo jestem dobrą aktorką, albo po prostu nikogo nie obchodzę. Cóż... wolę myśleć, że to to pierwsze. :)
Wracając jednak do baranów (trzy lata człowiek się uczy francuskiego, a i tak nie jest w stanie tego zapisać po francusku), po szkole wracam do domu, gdzie padam zmordowana na łóżko. Wdech. Wydech. Wdech i wydech. Sięgam po książkę i ponownie znikam z powierzchni Ziemi. Albo, jeżeli to jest TEN dzień, siadam przy laptopie i zaczynam pisać.
Podziwiam ludzi, którzy są w stanie powiedzieć sobie "dzisiaj napiszę rozdział" albo "dzisiaj napiszę wiersz". Znaczy... kiedyś też tak potrafiłam. Tylko że to, co wychodziło spod mych dłoni, było co najwyżej mierne. Nie żebym dzisiaj pisała jakoś wybitnie. Co to to nie. Drugim Sienkiewiczem (którego twórczości szczerze nie cierpię), Tolkienem czy jakimś innym wybitnym pisarzem na pewno nie będę. Prawdopodobnie nigdy nikt mnie nie porówna do Rowling, McCaffrey, czy którejkolwiek z pań, które podziwiam i szanuję. Nie łudzę się, że zostanę kimś sławnym. Ja po prostu czuję wewnętrzny przymus do tego, żeby pisać. Kocham to robić i nie wyobrażam sobie życia bez tego, co jest odrobinę śmieszne, zważywszy na to, w jaki sposób pracuję. Są dni, ba!, miesiące, kiedy nie jestem w stanie skleić poprawnie zdania. Przez pół roku potrafię nie napisać niczego – ani jednego wiersza, ani jednego opowiadania, ani jednego rozdziału mojego tworu. A potem, ni z tego, ni z owego, budzę się w środku nocy, odpalam sprzęt i w ciągu godziny powstaje pięć wierszy. Następnego dnia piszę krótkie opowiadanie, kolejnego rozdział do tworu i... cisza. Zdarzają się tygodnie, gdy dzień w dzień powstaje jakiś wiersz, krótkie opowiadanie, coś, co siedzi w mym sercu i co pragnę przelać na papier. Zupełnie spontaniczne. Czasami potrzebuję więcej czasu. Kolejne wersy, zdania, wydarzenia pojawiają się w mej głowie pod wpływem wydarzeń, emocji, ale nie potrafię ich ze sobą połączyć. Kiedy to się zacznie, każdego ranka budzę się, widząc je przed oczami i wciąż czegoś brakuje. Aż w końcu nadchodzi TEN dzień i... już wiem. Nie obchodzi mnie wtedy, gdzie jestem. Mogę być w trakcie sprawdzianu, spacerować po lesie, jechać rowerem czy robić cokolwiek innego. Muszę je gdzieś utrwalić. Zapamiętać. Bo to jest jedyny moment, w którym będę w stanie to zrobić. Jeżeli tego nie zrobię, to przepadnie. I, niezależnie od tego jak bardzo będę się starała, już nie złożę tego w ten właściwy sposób.
Jak już wspomniałam, ostatnio zdarza mi się odrabiać na bieżąco lekcje i uczyć. Do tej pory dawałam sobie radę bez takich rzeczy. Lekcje robiłam na kolanie, na sprawdziany uczyłam się pięć minut wcześniej. Dawałam radę. Teraz staram się to zmienić. Jest ciężko, ale jakoś muszę sobie z tym poradzić. Czasami są momenty, kiedy myślę o tym, żeby poprosić kogoś o pomoc, ale szybko rezygnuję. Nie ufam dorosłym. Nikt nie zwrócił uwagi na płaczącą w kącie ośmiolatkę, zarzucono jej kłamstwo. Nikt nie zwrócił uwagi, nawet rodzice, na roztrzęsioną dwunastolatkę, która ostatecznie straciła wiarę w dorosłych i zaczęła się bać mężczyzn. Więc dlaczego teraz ktokolwiek miałby mi uwierzyć?
Gdy kończę się uczyć, daję sobie czas wolny. Czasami ćwiczę, czasami oglądam jakiś serial, gram w pewną internetową gierkę, słucham muzyki. Zdarza się, że wyjdę na miasto, żeby zrobić więcej kroków. Wciąż walczę ze sobą, gdy muszę wejść do sklepu, czy zapytać kogoś o drogę. Jest odrobinę lepiej. Bardzo powoli nabieram pewności siebie. Poczucie tego, że jestem w nowym miejscu, gdzie nikt jeszcze mnie nie zna, pozwala mi się uspokoić (w rodzinnej wsi i w miasteczku, w którym uczęszczałam do gimnazjum, nie mogę sobie na to pozwolić, zbyt wiele złych wspomnień, które są wciąż zbyt świeże, bym była w stanie przebaczyć). Potem wracam na stancję, biorę gorący prysznic i po sprawdzeniu poczty, kładę się spać. Czasami zasnę od razu, czasami biję się z myślami, czasami patrzę w sufit, błagając wszystkie znane mi siły, by to wszystko się ułożyło. Zależy od dnia. Zwykle jest to wczesna godzina. Ludzie dziwią się, gdy mówię im, że o 22 na tygodniu mogę już spać. ,,Dwudziesta druga i ty już śpisz? Ja kładę się o północy!", a o której wstajesz? "No o szóstej-siódmej, zależy". No właśnie, ja swój dzień zaczynam jakieś dwie-trzy godziny wcześniej. W sumie wychodzi na to samo.
Ten post jest długi. Wiem o tym. To taka moja mała spowiedź, oczyszczenie. Dziękuję tym, którzy dotarli do końca.
pragnę
nie czuć
nie widzieć
nie patrzeć
nigdy więcej nie ujrzeć
przekłamanego oblicza
nie słyszeć szeptów
Chodź do mnie
pomogę Ci zniszczyć
cały Twój świat
Jesteś potworem
który nie ma racji bytu
Powinnaś umrzeć
kości
potrzebuję
pragnę
tylko ich
nie chcę
muszę